Zasada subsydiarności stanowiąca aksjologiczną podstawę m.in. istnienia samorządu terytorialnego jest zasadą trudną. Nie obiecuje bowiem, że ktoś bez naszego wysiłku zaspokoi nasze potrzeby - wręcz przeciwnie – podkreśla wagę naszych własnych starań.
Starań zarówno indywidualnych, jak i wspólnotowych. Starań, które w nieunikniony sposób muszą prowadzić do wystąpienia różnic w sytuacji poszczególnych jednostek, jak i poszczególnych gmin. Oznacza to, że zarówno wszelkie ideologie państwa opiekuńczego, zastępującego swoich obywateli w trosce o ich byt, jak i próby wyrównywania nie szans, ale sytuacji są sprzeczne z zasadą subsydiarności.
Tyle tylko, że są bardzo dobrze odbierane przez znaczną część społeczeństwa. Trudno zresztą się temu dziwić – znacznie milej jest słuchać o tym, co władza nam da, niż wezwań do wzięcia spraw w swoje ręce. Nawet jeśli obietnice są sprzeczne z elementarną wiedzą ekonomiczną i zdrowym rozsądkiem.
W tym świetle należy odnieść się do coraz częstszych pomysłów dotyczących limitowania cen różnorodnych usług publicznych na poziomie centralnym – czy to bezpośrednio poprzez ustawy, czy to przy zaangażowaniu wyspecjalizowanych organów rządowych. Pół biedy, gdy ograniczenie respektuje zasady ekonomii; gorzej gdy nie są uwzględniane ani koszty realizacji usługi publicznej, ani też natura konkretnej usługi. Uzasadniane jest to zwykle względami społecznymi.
Tyle tylko, że jest to fałszywe uzasadnienie. Należy zapewnić odpowiedni poziom zaspokojenia potrzeb wszystkich – ale narzędziem służącym do tego celu jest pomoc społeczna, a nie narzędzia o charakterze ogólnym. Cena ustalona na poziomie niższym niż cena ekonomiczna nie rozróżnia osób znajdujących się w dobrej i złej sytuacji majątkowej. Z jej dobrodziejstw korzystają wszyscy; paradoksalnie – najbardziej korzystają Ci pierwsi. W którym przypadku finansowanie ze środków publicznych zniżonego czynszu – a zatem z pieniędzy nas wszystkich – będzie większe: niewielkiego mieszkania socjalnego, czy stumetrowego lokalu komunalnego zajmowanego jako swoisty „spadek” po dziadkach? Podobnie – w którym przypadku dopłata do kosztu wody będzie większa – u kogoś kto w swoim małym mieszkaniu nie ma nawet wanny, czy kogoś kto regularnie podlewa kilkusetmetrowy trawnik przed swoim domem jednorodzinnym? Odpowiedź jest oczywista.
Pomimo tego rzucane propozycje nie spotykają się ze szczególnym sprzeciwem. Jest ku temu kilka powodów.
Pierwszym z nich jest nasza historia. W poprzednim ustroju dołożono dużo starań, aby podważać ekonomiczny rachunek i podporządkować go ideologii. Czym się to skończyło na poziomie państwa jako takiego – wszyscy pamiętamy. Co nie zmienia postaci rzeczy, że świadomość społeczna nie zmienia się jednak tak szybko.
Drugim powodem jest głęboka wiara w istnienie bezdennego worka, z którego można czerpać pieniądze – bez zastanawiania się skąd ten worek się bierze. Przypomnieć w tym miejscu warto słowa Margaret Teacher „Nie ma czegoś takiego jak publiczne pieniądze. Jeśli rząd mówi, że komuś coś da, to znaczy, że zabierze tobie, bo rząd nie ma żadnych własnych pieniędzy.” Musimy być zatem w pełni świadomi tego, że wszystkie pomysły regulowania cen usług komunalnych będą oznaczały w praktyce konieczność dofinansowywania poszczególnych usług z budżetu poszczególnych jednostek samorządu terytorialnego.
Trzecim powodem jest nadzieja na to, że może sami skorzystamy na wprowadzonych, czy wprowadzanych rozwiązaniach. Jeśli jednak nawet tak się stanie to zapłacimy za to bardzo wysoką cenę. We wpłacanych podatkach.